środa, 20 stycznia 2010

Przepis na: Brukselka po europejsku

      Kolejne loty z Ryanscare za nami - tym razem wywiało nas do stolicy Europy - Brukseli. Jak przystało na tanie linie lotnicze, lądujemy 50 km od Brukseli - w Charleroi. Zaopatrujemy się w mapki w informacji turystycznej i biegniemy na autobus. Po niecałej godzinie lądujemy przy dworcu południowym Gare du Midi. W Brukseli obowiązują dwa języki - francuski i flamandzki, przy czym ten drugi  zdaje się być pomieszaniem niemieckiego z angielskim. W mieście słychać obydwa języki, większość menu, ulotek i nazw jest także dwujęzyczna.


      Decydujemy się wędrować pieszo w poszukiwaniu hostelu, pierwszy napotkany jest strasznie obskurny, więc szukamy dalej. Po drodze natrafiamy na wiadukt pokryty od środka fragmentami grafitti.



 
      Architektura Brukseli to swoisty misz-masz. W zabytkowym centrum miasta widać secesję, a w pozostałych częściach jest to częściowo niestrawne połączenie stylów.


Ryczący modernizm. Proszę zwrócić uwagę na zewnętrzną klatkę schodową. Budzi twórczy niepokój, jakby to powiedział Artur ;)


Polemika architektoniczna wygląda na zaplanowaną, ale płyty z których zbudowany jest budynek po prawej, kompletnie zardzewiały. 
    

Kilkadziesiąt metrów za ostatnią stacją kolejową przed centrum miasta kończą się tory. Odgrodzono je siatką i dorzucono skate-park.



A to już nasz hostel w nobliwym towarzystwie kaplicy. Nawet widok z okna mieliśmy na tamtą stronę. Ceny przystępne, bardzo czysto, jedzenie też mieli niezłe - z czystym sumieniem możemy polecić Youth Hostel.


Bardzo mi przypadł do gustu hostelowy zegar.


Niedaleko Hostelu natknęliśmy się na Alfonsa;)

      Kierując się intuicją, wybraliśmy jedną z uliczek, by dojść do centrum. Gdyby nie tłumy Azjatów z aparatami, przeoczylibyśmy jeden z najsłynniejszych symboli miasta - Manekeen Pis'a.

"Taki mały?" To podobno pierwsze słowa każdego, kto tu trafia.


Po drodze mijamy sklepy z tradycyjną koronką belgijską wykonywaną techniką klockową. 



Ciekawe ile z nich zostało tak naprawdę wykonanych w Chinach?


Pełno jest również sklepów z belgijskimi czekoladkami.



Natykamy się nawet na ulicę do złudzenia przypominającą Grafton Street w Dublinie.


Fragment Grand Place (rynku)

      Wędrując po starym mieście natrafiamy na uliczki z samymi restauracjami. Pięknie nakryte stoły, rozpalone kominki i menu zaczynające się już od 10 Euro. Przed każdą restauracją stoi pan lub pani i w różnych językach zachęcają do wejścia.

Fontanna z owoców morza przed jedną z restauracji.


Tłumy Azjatów oblegają też złotą rzeźbę, której dotknięcie ma niby przynieść szczęście... 


Wybraliśmy się też do Atomium. To wybudowany na Expo w '58 model kryształu żelaza, powiększony 165 miliardów razy. W środku kul znajdują się wystawy, a w najwyższej - taras widokowy. 

      Tuż obok znajduje się Mini Europe - najsłynniejsze budowle Europy w miniaturze. Niestety cena wejścia w przypadku jednej i drugiej atrakcji raczej odstrasza - 11 Euro. Wracamy do centrum i przemoczeni (Bruksela pokazała co potrafi, jeśli chodzi o deszcz) udajemy się na obiad. Potem znów przejażdżka metrem i lądujemy u naszego kolegi ze studiów - Szkudiego. Poznajemy jeszcze Mateusza i Krzyśka i przechodzimy do degustacji słynnego belgijskiego piwa. Występuje ono najczęściej w małych butelkach i ma dość wysoki woltaż - nawet do 7,8%. Królem wieczoru został mianowany Duvel.




 La Commission européenne 

      
      Drugiego dnia pobytu wraz ze Szkudim wybieramy się do Royal Museum of the Armed Forces and of Military History. Byliśmy kiedyś w podobnym muzeum w Dreźnie, ale to w Brukseli miało zdecydowanie bogatsze zbiory (w jednym i drugim muzeum wejście jest za darmo). 

Budynek muzeum w Jubelparku (w którym zamiast kwiatów na trawnikach można znaleźć telefony - przynajmniej nam się to przydarzyło;)





  UFO z I wojny światowej


Ogromny hangar sekcji "Aviation"


Nie brakło też czołgów. Znaczy się - jednego brakowało (zostały tylko ślady po gąsiennicach), ale my naprawdę nie mamy z tym nic wspólnego;)


Taki silniczek...

      Po zwiedzeniu muzeum, żegnamy się ze Szkudim i idziemy na obiad do jednej z tych przytulnych restauracji. Dostajemy miejsca przy kominku, zamawiamy stek i w ramach eksperymentu moule (małże). Cena jest zachęcająca, bo zestaw z frytkami i piwem to jedyne 10 Euro. Eksperyment oceniamy na całkiem udany, aczkolwiek do zapachu owoców morza chyba trzeba po prostu przywyknąć.

 
Małże

 
A ja jako tradycjonalistka zajadam się stekiem ;)


Do zobaczenia, Brukselo!

Więcej zdjęć tutaj i tutaj.

PS. Część Dublina jest bez wody od kilku dni - zimowe mrozy naprawdę dały im się we znaki...

Brak komentarzy: