poniedziałek, 17 grudnia 2007

Pimp my Trabbi

Przyjmując zaproszenie od Katji i Kamyli, pomyśleliśmy sobie, że szykuje się yet another slavic evening. Krótkie repetytorium czeskich i słowackich słowiczek, makijaż, butelka (ponoć francuskiego) wina z Rewe i jesteśmy gotowi na party w sąsiednim akademiku. Zjeżdżamy windą na dół, po drodze wsiada Żuli (Francuzka, którą przez przypadek poznaliśmy pierwszego dnia) z jakimś kolesiem. Z uporem maniaka zagadują do nas po niemiecku, więc nie bez wysiłku próbujemy się dostosować. Rozmowa toczy się w żółwim tempie, ów wspomniany koleś z chytrym uśmiechem pyta się co studiujemy. Nad tym na szczęście nie muszę się specjalnie zastanawiać, bo Frau Garga wyrobiła w nas odruch opowiadania o naszych studiach nawet po obudzeniu w środku nocy czy nudnego wykładu. Nie jest dla niego żadnym zdziwieniem, kiedy mówię, że Informatik, wręcz z satysfakcją stwierdza -Ich kenne dich! I hab' dich an Vorlesungen gesehen /Znam cię z wykładów/. I wydaje się, że nasze drogi się rozejdą, bo oni chyba podążają na przystanek tramwajowy, nawet się z nami żegnają, ale nadal idziemy w tym samym kierunku- w stronę sąsiedniego akademika. No cóż, okazuje się, że zostaliśmy zaproszeni na tę samą imprezę, tylko przez inne osoby.

Coraz bardziej świadomi nadciągającego widma rozmów po niemiecku wspinamy się na jedenaste piętro, ze zmieszania milknąc. Na miejscu zostajemy serdecznie przywitani, posadzeni, napojeni Glühweinem (grzaniec) i nakarmieni specjałami kuchni Słowacko - Bułgarskiej. Na slavic party to to raczej nie wygląda, ekipa jest całkowitym miksem narodowościowym: Słowacja, Czechy, Polska (oprócz nas jeszcze jedna Polka), Francja, Niemcy (w tym ten poznany w windzie), Bułgaria, Grecja, Chile, Wielka Brytania. Język komunikacji: niemiecki, ale na szczęście okazuje się, że z angielskim raczej też nie mają problemów. Atmosfera się ociepla (po trosze zasługa Glühweina), gawędzimy trochę z Magdą, potem z Martinem (tym od windy) generalnie komentując prowadzącego wykład Security and Cryptography (ale to temat na osobnego posta). Inny Niemiec, słysząc, że jesteśmy z Polski rozbawia nas do łez:

- Polska? Cześcz! Wiesołych Szwiąt! Szczenszliwego Nowego Roku! Yyy... Radio Maryja!


Zapytany o genezę tego ostatniego opowiada, że bywał swego czasu w Polsce i zdarzyło mu się nocować, no w tym... szchronisku, a tam był taki pan, który od 6.00 do 21.00 słuchał Radia Maryja. Codziennie. I całkiem głośno, bo pan był przygłuchy. Poopowiadał trochę o pobycie w Katowicach i Świętochłowicach, potem rozmowa spełzła w jakiś sposób na największy wynalazek niemieckiej myśli technicznej czyli poczciwy trabant. Podkreślano jego niepowtarzalne brzmienie, aerodynamiczne kształty i podbój rynków ościennych. Wymieniano fankluby, koła miłośników tunningu Trabbi'ego, jak i proste możliwości personalizacji poprzez szybkie wycięcie okna w dachu. Myślałby kto, że w Niemcach budzą się czasem sentymenty...

czwartek, 13 grudnia 2007

I google

Gwoli uaktualnienia: do lekarza nie poszłam, trochę w międzyczasie ozdrowiałam, jednak nie do końca, co miało wyjść na jaw później...

Gdzieś pomiędzy piętnastym kichnięciem, a dwudziestym siódmym smarknięciem i czwartym mierzeniem temperatury dostałam maila od Google, świadczącego o tym, że wpadła im w ręce moja aplikacja (wysłana pod koniec maja (!)) i wydaje im się interesująca. Naskrobałam im, że średnio satysfakcjonuje mnie oferta praktyk studenckich, ale o full-time możemy porozmawiać. No i zakręciłam korbką - posypały się maile z pytaniami dotyczącymi moich obecnych poczynań, zainteresowań, terminów dostępności i innych takich. Ostatecznie, po piętnastu mailach ustalono termin rozmowy telefonicznej (phone-screen) i podesłano linka do dokumentu on-line, przez który mam wymieniać informacje z interview'erem. I prośbę o powtórzenie sobie wiadomości, których mogłam nie używać przez ostatni czas. I cztery linki do Wikipedii. I prośbę o zapoznanie się z firmą i produktami. I pięć linków to stron firmy. I zachęta do zapoznania się z procesem rekrutacyjnym. I dwa linki do Youtube...

W obiecany dzień, o obiecanej porze, uzbrojona w słuchawkę do telefonu, z otwartym dokumentem i własnym CV, czekam na telefon. Mija 5 minut...(a to sobie jeszcze na naszą-klasę zerknę) i kolejne 5 (może coś nowego na bashu?) i jeszcze następne 5... (może przypomnieć sobie jeszcze coś o agile development ?), w końcu telefon zaczyna buczeć i mrugać numerem z UK. Babeczka przedstawia się po angielsku, się odwzajemniam i ta się nagle przełącza na polski. Objaśnia mi zasady rozmowy i swoje spóźnienie. Okazuje się, że ktoś pokręcił adresy mailowe i informacja o dokumencie on-line poszła nie do niej, tylko do jej brata. Tak więc dostępu do dokumentu on-line nie ma, nikt jej nie przyznał laptopa czy sali na wywiad, więc nie jest pewna czy wywiad może się odbyć. Przełącza się z powrotem na angielski, więc się dopasowuję i odpowiadam po kolei na pytania. Babka wygląda na rozgadaną, cośtam mi opowiada o poprzednich kandydatach, atmosfera przyjemna, gdyby nie to, że nagle dostaję... ataku kaszlu. Nijak nie mogę tego opanować, więc kobitka stwierdza, że da mi spokój i zdecydowanie w związku z całym tym zamieszaniem z wywiadem, proponuje jego reschedule. Pomiędzy kaszlnięciem a smarknięciem stwierdzam, że tak chyba będzie lepiej i podpytuję ją przebiegle dlaczego mam rozmowę już teraz, skoro zacząć pracę mogę najwcześniej po obronie? Kobitka wydaje się lekko skołowana i stwierdza, że lepiej będzie zgłosić to osobom, które ustawiały wywiad i czym prędzej się żegna.

Seems like they have a little mess in Google, huh?

Z ostatniej chwili: reschedule na 8.01, tym razem interview'er to jakiś Staszek... hmm...;) A wywiady są tak wcześnie, bo chcą oszczędzić studentom stresu podczas zdawania egzaminów i pisania pracy... podobno.

PS. Zaczynam się domyślać, czemu Wanda Niemca nie chciała...

sobota, 1 grudnia 2007

Gorączka, bynajmniej nie przedświąteczna

W związku z nagłym i podstępnym atakiem złośliwych niemieckich drobnoustrojów, a co za tym idzie - brakiem aktualnego materiału reportażowego (mogę sobie z łóżka poobserwować ino sroki na tarasie), spodziewane są pewne utrudnienia w aktualizacji bloga. Chyba, że owe utrudnienia potrwają jeszcze dłużej, co pociąga za sobą wizytę u mówiącego tym strasznym językiem lekarza, i... wtedy to na pewno już będzie o czym pisać.

sobota, 17 listopada 2007

Pin-up girl

Dziś o uczelni.
Ale nie będzie nudno, obiecuję...

Jednym z najbardziej skomplikowanych i wymagających wysiłku wykładów jest Design Patterns and Frameworks. Sam prowadzący - prof. Aßmann już przy pierwszej prezentacji rzucił hasło "No pain, no gain" i sypnął 3 strony literatury do przeczytania. Właściwie nie tyle treść wykładu jest tu najistotniejsza, ale sama sylwetka prowadzącego, będąca barwnym urozmaiceniem zajęć.
Jeden z pierwszych wykładów, sala szczelnie wypełniona studentami, dodatkowa wentylacja zorganizowana przez otwarcie drzwi na korytarz. Prof przynudza opowieściami o mostkach, hakach i aspektach, tworzących jakieś przedziwne konstelacje na slajdach, przerywa na chwilę by zastanowić się nad jakimś precyzyjnym sformułowaniem, gdy z korytarza dobiega charakterystyczne stuk, stuk, stuk butów na obcasie. Wyrwani z letargu studenci wlepiają wzrok to w otwarte drzwi, to w Profa, podczas gdy ten zawiesza się całkowicie, patrząc jak obiekt wydający wspomniane dźwięki idzie korytarzem. Oczywiście sekundę później cała sala wybucha śmiechem i Prof zamknąwszy drzwi, w żaden sposób nie może okiełznać powszechnej wesołości.

Niedawno sytuacja się powtarza i już na sam dźwięk szpilek wszyscy łącznie z Profem wybuchają śmiechem. Ta historia przypomina mu motyw sprzed paru dni:
- Yeah, you still remember this lecture with the similar situation... But actually that was really nothing! A couple of days ago I had a really strange meeting. Really strange, don't laugh! You know, from time to time, in the main hall there are some stalls, where various things are advertised. I noticed one, and I went there, because I thought, that they were giving out some sweets. You can imagine how I was surprised, when suddenly a woman wearing only bikini came up to me and gave me a pin-up calendar! I was really confused and I didn't know what to do! That wasn't funny for me, I just wanted a candy! Don't laugh! [Hahaha]

Ów wspomniany kalendarz nosi tytuł Geist ist geil i przedstawia studentów i studentki różnych wydziałów, zresztą sami zobaczcie (obiecuję, że moich zdjęć tam nie ma!)
- wersja dla mężczyzn
- wersja dla kobiet

Z ostatniej chwili:
- W kuchni odkryto żółtą kąpielową kaczuszkę; właścicielem jest prawdopodobnie Władimir. Trwają ustalenia powiązań Władimira z polską polityką oraz tego, czy kaczka zaakceptowała środowisko brodzika prysznicowego zamiast wanny.
- Czechom nie należy tłumaczyć, że powinniśmy brać przykład z ludzi z Zachodu. Bo zachod to u nich po prostu toaleta;)

środa, 14 listopada 2007

Nie da Ci tego ojciec, nie da Ci tego matka...

Mało było do tej pory o naszych sąsiadkach, a biorąc pod uwagę, iż proces komunikacji z nimi przedstawia się jako barwny ciąg domysłów, zagadek i nadinterpretacji, jawi się on jako rzecz warta opisania.

Nasze sąsiadki z naprzeciwka to Linda i Jana - zwei tschechische Mädchen, jak to określił Hałsmajster na początku października. Chcąc nie chcąc, siłą rozpędu uczymy się więc tegoż języka południowych sąsiadów, który do tej pory kojarzył się tylko z ojczyzną Krecika (Ahoj!), Hrabala, no i Rumcajsa oczywiście (update dzięki T.B.:)).

Wymiana informacji odbywa się w języku macierzystym dla każdej ze stron, co nieuchronnie prowadzi do nieporozumień i zdziwionego wyrazu twarzy. Dla osób zaznajomionych bliżej z tematem jest oczywiste, iż w czeskim towarzystwie nie należy używać słowa szukać. Mniej doinformowanym wyjaśniam, że w czeskim jest podobnie brzmiące słowo oznacza spółkować w kontekście wulgarnym. W tej sytuacji pytanie Czecha o drogę, z jednoczesnym stwierdzeniem - szukam bankomatu, może być odebrane jako niejaka perwersja.
Parę innych "kwiatków" to słowo pachnieć, które oznacza po czesku śmierdzieć (polskie pachnie to po czesku voni). Mieszkamy na kolei (po polsku akademik), a w Polsce jest nasz rodzinny barak (po polsku dom). Czasem mamy napad (po polsku pomysł), żeby iść razem na wspólne zakupy obleczeni (ubrań).
Kiedy jednak domysły zawodzą, a kończyn nie wystarcza do zobrazowania przekazu, próbujemy sił w języku niemieckim, gdyż dziewczyny znają go lepiej niż angielski. Ponoć dlatego, że ich nauczycielka angielskiego była z Polski...i nie znała czeskiego.

Od naszych sąsiadek dowiedzieliśmy się, że przed nami pokój zamieszkiwał niejaki Władimir. Był on postacią tajemniczą, pojawiał się w mieszkaniu sporadycznie i wciąż wyglądał, jakby dopiero zwlókł się z łóżka. Prawdopodobnie pakował się w pośpiechu, lub ilość bagażu przekraczała jego możliwości, gdyż w spadku po nim pozostały:
- hantle, na oko 15 kg, 2 bidony.
- 2 szampony męskie, odżywka, gąbka naturalna (!) i ręcznik
- lampka biurowa z przepaloną żarówką
- 4 różne rodzaje pasty do butów
- płyta z mp3, nieodebrana korespondencja w skrzynce
I z ostatniej chwili, dopiero co odkryte:
- jogurt z datą przydatności do kwietnia 2007
- masło z datą przydatności do... 10.2006

Generalnie Władimir wygląda na zapominalskiego, acz dbającego o siebie...

Ahoj! (cytując Konieczkę - yyy, myślałem, że Czesi nie mają morza...)

wtorek, 6 listopada 2007

Nasi tu byli!

Oto przeminęła widowiskowa jesień, została tylko jej jakaś nędzna namiastka w postaci słońca rzadko wyglądającego zza chmur i resztki kolorowych liści, które jakimś cudem ostały się na drzewach i uniknęły pożegnania się ze światem poprzez wessanie do ulicznych odkurzaczy. W takim jesiennym pejzażu, nasiąkając dżdżem i niemieckimi słówkami, gonię rano na zajęcia. Gdzieś w głowie kołaczą się myśli nieoptymistyczne, pobrzmiewa syndrom emigranta i zwykła sezonowa deprecha...
- ...dooobry
Znajomy zlepek sylab wyrywa na chwilkę z zamyślenia. E, pewnie to umysł znadinterpretował kawałek wypowiedzianej przez kogoś niemieckiej frazy.
- Doobry!
Podwójne zwidy słuchowe (złożenie autorstwa mojej byłej anglistki) to chyba oznaka poważnej choroby, więc szukając innej przyczyny, odwracam się i próbuję sprecyzować źródło z jakiego wydobywają się znajome dźwięki.
- Dzień dobry! Jak zdrówko?
Ha, czyli nie wydawało mi się i mogę z czystym sumieniem odpowiedzieć, że zdrówko dopisuje. Okazuje się, że to panowie z ekipy wykańczającej nowy budynek wydziału informatyki wykazują chęć do okazywania serdeczności rodakom. Rodaczkom właściwie. Całkiem sympatycznie.

Jak się okazało później, owe serdeczności objawiają się również w śpiewaniu polskich piosenek biesiadnych, tudzież utworów z pogranicza disco-polo, z rusztowań, gdy widzą mnie gdzieś w pobliżu. A ja nie mam nic przeciwko, inne tylko zgryzoty mnie trapią... bo kto nam, do cholery, wybuduje te stadiony...?

środa, 31 października 2007

Don't make a village! (10.10.2007 wieczorem)

Co jest bardziej zdesperowane niż głodny student? Oczywiście cała grupa wygłodniałych studentów. Taką też grupę stanowiliśmy po wylądowaniu w Erlangen. Nasz kierowca dostał szczere brawa, równie serdecznie pożegnaliśmy się z kolesiem z HR. W hotelu małe zamieszanie, wygasły nam rezerwacje i ja z Karolem zamiast jedynek dostajemy wspólną dwójkę. Nie szkodzi;)

Umawiamy się, że wrzucamy bagaże do pokojów i spotykamy się na dole w restauracji. Po stawieniu się całej ekipy na miejscu wybucha dyskusja- co zamawiamy i czy aby na pewno mamy kolację wliczoną w cenę pokoju? Restaurację zamykają za 10 minut, a my nadal nie możemy dojść do porozumienia, więc zajmujemy stolik. Przeglądamy menu, by dojść do wniosku, że żadne wykwintne pokarmy nie zaspokoją umierających z głodu studentów. Ratuje nas kelnerka, po angielsku twierdząc, że w restauracji możemy zjeść również "dania" serwowane w barze obok. Dostajemy drugie, mniejsze menu i po chwili zastanowienia decydujemy się na pizzę. Ceny trochę odstraszają, ale jeden z nas - Marek, jest absolutnie pewien, że za naszą kolację zapłaci Siemens, więc bez zbędnych ceregieli zamawiamy 4 pizze na 7 osób. Kelnerka wygląda na bardzo sympatyczną i trochę nam jej szkoda, że pogoniliśmy ją do pracy, pomimo, że restauracja jest już zamknięta.

Siedzimy przy stoliku i w najlepsze robimy wiochę, po polsku obgadując nasze wcześniejsze przygody. Pojawia się kelnerka z nakryciami, zaczyna rozstawiać talerze i misternie złożone serwetki; każdy z nas oczywiście okazuje, że jest człowiekiem cywilizowanym -Danke!, a ona nam na to -Proszę!. Chwila konsternacji -Do you speak polish? -Just a few words... No to siedzimy już jak trusie i czekamy na starter. Michał z nudów tarmosi serwetkę i przez przypadek pozbawia ją misternego ułożenia. Kiedy ponownie zjawia się kelnerka, Michał pozoruje, że nic się nie stało, cały czas przytrzymując serwetkę dłonią. Wygląda to trochę nieuprzejmie, kiedy zwijamy się ze śmiechu z jego miny, a kelnerka rozstawia koszyczki z pieczywem, i talerzyki na które nalewa... oliwę i na nią ocet winny. Patrzymy po sobie zastanawiając się o co kaman. Najgłodniejszy z nas jest Tomek, który pierwszy zabiera się za degustację. Za jego przykładem idzie reszta i chrupiący chlebek znika w mgnieniu oka. Po paru minutach wypełnionych głupawką, zjawiają się zamówione pizze. Ochoczo przystępujemy do degustacji, nie zwracając już uwagi na savoir-vivre.

Kiedy ostatni okruszek pizzy znika już z naszych talerzy, pytamy kelnerkę o sposób zapłaty.
- I just need one room number to assign the bill. And the signature.
Bez zastanowienia wszyscy wskazujemy na Marka, kelnerka prawie płacze ze śmiechu z takiej jednomyślności, a Marek chcąc czy nie chcąc godzi się podpisać.

Dwa dni później, recepcja
- I would like to sign out...
- OK... one moment please... This is 42.60 euro. And your signature here.
- ?? But I'm sure, that Siemens will pay this bill.
- Actually, your rooms are already paid, so we cannot assume, that Siemens will pay the addidtional costs...

Ale generalnie było miło, na śniadaniu następnego dnia wyszło na jaw, że jeden kelner jest z Polski:)

czwartek, 25 października 2007

Przerywnik na wycie do księżyca

Nie wymagający komentarza dialog z kolegą ze studiów.

- Where are you from?
- I'm from Bulgaria, and you are from Russia?
- No, I'm from Poland.
- Aaah, from Poland... You have these two brothers - the prime minister and the president, yeap?
- Yyy, yeah, that's true... Actually, one of them won't be the prime minister any more.
- They are actors, aren't they?
- ???
- Hmm, there was a movie...some time ago, with them. Something about the moon, I think.
- Yeah, two guys, who have stolen the moon...
- Oh yes, that was the title!
- ...

środa, 24 października 2007

Osteuropäische Jungeingenieure (10.10.2007)

Droga do Berlina zajęła nam więcej niż przewidywaliśmy- na Autobahnie (autostradzie) utknęliśmy w korku (im Stau). Godzina w żółwim tempie, naprawdę poczuliśmy się, jak w domu. Utrudnienia są skutkiem budowy mostu i poprawiania nawierzchni, aż się człowiek zazdrosny robi, jak widzi hasełko: Wir bauen für Sie!

Przybyliśmy do hotelu już całkiem późno, więc bez szemrania, acz z burczącymi brzuchami rozproszyliśmy się po pokojach, by zerwać się wcześnie rano na śniadanie. Hotel sprawiał wrażenie zasłużonego na swoją ilość gwiazdek, zarówno pod względem wystroju, jak i dostępnego w pokojach internetu.

Pierwszy punkt w planie dnia- zwiedzanie TACR, czyli miejsca w którym dokonuje się serwisowania łopatek od turbin. Jednym z oprowadzających okazał się Polak; bez zbędnych formalizmów opisał nam działanie firmy. Na pożegnanie mała pamiątka dla każdego- paczuszka Gummi Bears w kształcie łopatek od turbin.

Autobus dowozi nas do PG Gas Turbine Plant, gdzie najpierw pozbawiają nas wszystkich bagaży (w szczególności aparatów i telefonów) z obawy przed szpiegostwem przemysłowym, a potem dają badge z napisem Osteuropäische Jungeingenieure. Się człowiek od razu doceniony czuje...

Dalej w programie jest lunch. Przy wejściu do kantyny stoją wzorce proponowanych dziś potraw. Najbardziej zjadliwy wydaje się gulasz, więc szpanujemy znajomością niemieckiego -auch Gulasch, bitte! Gorzej idzie przy dalszych pozycjach. Chciałby człowiek rzec -Kartoffeln, bitte!, ale mu się jakoś niepatriotycznie kojarzy. Jedni pokazują palcem na frytki, inni proszą -Nudeln, bitte! Obiad upływa pod znakiem karczocha (aluzja dla wtajemniczonych).

Po lunchu przywdziewamy twarzowe kaski i instalujemy mikroporty. Nie ma to jak poobiednie spacery po hali, podziwianie kozackich turbin i innych fancy devices.

Widok kierowcy napawa spokojem; znów czeka nas pięć godzin w autobusie. Można je spędzić na wiele sposobów - a to pochrapując sobie rozkosznie na rozłożonym siedzeniu, a to gadając przez telefon; można też popijać piwko z lodówki autobusu (w cenie 1 Ojro/0.33 l) i gadać o głupotach, od czasu do czasu odwiedzając autobusową toaletę (nieodpłatnie). Preferowaliśmy sposób ostatni.

I tak koło się zamyka, wracamy do Erlangen.

Wyglądasz jak turbina zza krzaka! (9.10.2007)

Do Mülheim dotarliśmy dość późno, ale jeszcze nie tak późno, by mogła nas ominąć kolacja. Odkryliśmy też internet w sali konferencyjnej, więc od razu hotel wydał się ładniejszy (zdjęcia hotelu). Kolacja: jakieś dziwne pierogi, piwo do oporu i krzyżowy ogień pytań kolesia z HR. Pomysł wyjścia na miasto umarł śmiercią naturalną po znalezieniu wspomnianego internetu.

Kolejny dzień, wizyta w Siemens PG, kolejne naręcze ulotek w teczce z dość dziwnie brzmiącym hasłem: Even when we take a break, we're never off the job i obrazkiem przedstawiającym dwóch kolesi moczących nogi w wodzie oraz dziarsko dymiącą elektrownię w tle. Kolejny punkt programu to wycieczka po fabryce turbin (plant tour). Ubierają nas w kaski oraz mikroporty i wyruszamy przyglądać się ogromnym turbinom, maszynom do ich obróbki i testowania oraz wszystkim innym przedziwnym ustrojstwom.

Kiedy dają znać o sobie puste żołądki, lądujemy w kantynie, gdzie bez krępacji wybieramy dania na koszt firmy. Wychodząc, wymieniamy się uwagami na temat braku pozycji o nazwie "sjesta" w planie dnia, kiedy ktoś do nas zagaduje - Jesteście z Polski? Pani pracująca na stołówce uśmiechnęła się na widok rodaków. Od tej pory mimowolnie ściszamy głosy komentując coś po polsku.

Po południu prezentacja HR na temat możliwości zatrudnienia. Procent zainteresowania nikły, działu IT tutaj nie mają, a do projektowania turbin raczej słabo się nadaję. Reszta bardziej zainteresowanych (z wydziałów mechaniczno-energetycznych) walczy z sennością za pomocą wbijania sobie palców w oczy.

Krótkie pożegnanie i dalszy rejs naszym ulubionym autobusem. Ostatnie spojrzenie na turbinę wystającą zza krzaka i podróż do Berlina czas zacząć!

wtorek, 23 października 2007

Welcome to Siemens city (8.10.2007)

- Der nächste Halt - Erlangen, bitte in Fahrtrichtung links aussteigen. Ihre weitere Umsteigmöglichkeiten bla bla bla

I mniej więcej po dwóch minutach jesteśmy w Erlangen, dworzec maleńki, po wydostaniu się z niego trafiamy na mały placyk i dalej na przystanek autobusowy. Linii tramwajowych tutaj nie mają, ale nie szkodzi, jakoś się dostaniemy do hotelu. Pierwsza konsternacja na przystanku - automat do biletów z mało user-friendly interfejsem, chyba z poprzedniej epoki (nie wydaje reszty, można kupić tylko jeden bilet na raz). Drukujemy jakiekolwiek (najtańsze) i wsiadamy do autobusu. Druga konsternacja przy walce z kasownikiem uporczywie odmawiającym chęci kasowania biletu. Od trosk uwalnia nas jakaś dziewczyna, dość dobrą angielszczyzną twierdząc, że tego biletu się nie kasuje. Zagajona, mówi otwarcie, że to typowe Siemens city, miasteczko ma jakieś 100 tyś. mieszkańców i chyba co drugi pracuje dla Siemensa.

Nasz przystanek, wysiadamy i szukamy tego NH Hotel. Budynek z daleka wygląda jak rodem z wrocławskiego Manhattanu, łudzimy się, że gwiazdki będzie widać wewnątrz. Pani z recepcji zna angielski, więc bez problemu kwaterujemy się i wyruszamy pozwiedzać miasto. Aha - gwiazdek w środku nie widać - farba odłazi z okien, klima nie działa, a obiecany wireless internet nie jest included.
Niedziela wieczór, miasto jest zupełnie opustoszałe. Nie możemy znaleźć żadnego pubu, po drodze tylko kilka restauracji. Wybieramy studenckie żarcie - Döner u Kurda i herbatka w Mac'u.
Zdjęcia z Erlangen

Tak oto przeminął wieczór i poranek, Siemens tour dzień drugi.

Rano przy śniadaniu poznajemy resztę ekipy zaproszonej przez Siemensa. Wszyscy z Polski. Gonimy na welcome meeting. Oczywiście nigdzie nie ma tych siermiężnych automatów biletowych, w desperacji jedziemy na gapę;)
Panie z recepcji patrzą na nas jakoś z ukosa, powtarzamy: participants of BayME programme (read my lips!). Potem okazuje się, że jedna z nich jest Polką.
No i zaczyna się... przedstawienia, prezentacje. Siemens Power Generation w całęj okazałości. Elektrownie, turbiny, innowacyjne rozwiązania, nowoczesne technologie itp. I ten dojcz-inglisz momentami bardzo trudny do zrozumienia.
O 12.00 odjazd do Nürnberg na Welcome event sygnowany przez BayME. Dostajemy ogromny przewygodny autobus, chociaż jest nas raptem z 10 osób. Mamy sympatycznego kierowcę, z którym można nawet pogadać po angielsku. Na miejscu okazuje się, że restauracja (Bratwurst Röslein) to pełen klimatu, tradycyjny lokal. Na obiad oczywiście... Bratwurst, czyli małe przypieczone kiełbaski z chrzanowym sosem. Całkiem całkiem. Dostaliśmy naturalnie pakiet ulotek powitalnych, niechże zacytuję: New Engineering Talent for Middle Franconia. Ladies and Gentlemen, Dear Guests from Bosnia-Herzegovina, Bulgaria, Macedonia, Poland, Rumania and the Ukraine.
No proszę, jakie towarzystwo się nam trafiło. Na sali słychać przede wszystkim polski.
Zdjęcia z
Nürnberg

Po takim powitaniu wracamy do Erlangen i zabieramy manatki na dalszą podróż. Kierunek to Mülheim an der Ruhr, czyli kawał drogi przed nami...

piątek, 19 października 2007

Dojczland über alles

Czyli krótki manual na temat, czego "niezwykłego" można się spodziewać w Reichu;)

Już pierwszego dnia dokonaliśmy odkrycia, iż w windzie nie ma przycisku z numerem 0. Oczywiście za pierwszym razem z rozpędu pojechaliśmy do piwnicy, potem się przypomniało z dawnych lekcji niemieckiego, że K oznacza Kettler, a jak się chce zjechać na parter to należy wybrać 1 albo E (Erdgeschoss).

Niemcy mają świra na punkcie ekologii - w kuchni mamy 3 kosze na śmieci, co na początku trochę dezorientowało, ale po stwierdzeniu, że kosze do segregowania odpadów są prawie wszędzie (na chodnikach, na dworcach), uznaliśmy, że chyba trzeba będzie dostosować się do ekologicznych trendów.

Podobnie jak w Szwecji (tak, Dawidzie), tutaj też powszechnie uprawia się żulostwo kolekcjonując butelki z Pfandem (zwrotne). Zwykła mineralka 1.5-litrowa kosztuje 19 centów, a jej pfand to 25 centów (!). Wszyscy (oprócz Tomka, który lubi się okładać butelkami) odnoszą więc je grzecznie do automatów w Lidlu czy Aldim.

O ile znajomość angielskiego jest na całkiem przyzwoitym poziomie na uczelni, o tyle we wszelakich instytucjach bywa z tym różnie. Pierwsza przeprawa była w Einwohnermeldeamt. Zostaliśmy lojalnie uprzedzeni, że "If you do not speak German, it is recommended that you bring an interpreter with you as personel in this office are not likely to speak English". Na szczęście na miejscu spotkaliśmy nasze znajome Słowaczki i wspólnymi siłami rozgryzaliśmy tajny dokument, który należało wypełnić. Kiedy Kasia próbowała wytłumaczyć nam, co mamy wpisać w jedną z luk ("No twoje nabożenstwo wpisz!") na tablicy pojawiły się nasze numerki, więc ruszyliśmy do okienek. Nie było tak źle, Frau spytała czy jestem pierwszy raz w Dreźnie i przygotowała Starter-pack, taką dużą torbę z masą ulotek, planem miasta, historią Drezna, wykazem sklepów usw. (itepe). No przyznaję, że byliśmy zaskoczeni tak miłym przyjęciem:)

DB - Die Bahn (kolej). W porównaniu z DB, PKP można określić, jako kilka szeregowo połączonych podstarzałych żółwi. DB jeździ bardzo szybko, na zakrętach tabor się przechyla, drzwi się zamykają, wentylacja działa, przed każdą stacją wyczytywane są najbliższe przesiadki no i oczywiście podróżowanie nią jest potwornie drogie. Od czasu do czasu też strajkują, co opisze później;)

Na dziś starczy, pozdrowienia dla towarzyszy niedoli z PWr:)
I dla Adasia - który mnie namówił do pisania.
No i dla wiecznie niedowartościowanego Dawida:P

Wkrótce reminiscencje z Siemens tour po Dojczlandii.

czwartek, 18 października 2007

Zainstalowani

W końcu znalazła się chwilka, by opisać nasze nowe miejsce zamieszkania:)

1. października wylądowaliśmy w Dreźnie. Na dzień dobry oczywiście zabłądziliśmy. Ufając nawigacyjnym wynalazkom o miękko brzmiącym głosie Hołowczyca (czyt. GPS) wylądowaliśmy w zupełnie innej części miasta, a po tym jak urządzenie wydało ostatnie tchnienie ("Zgubiłem sygnał, jak znajdę, to Ci powiem") i zdechło, poddaliśmy się i skorzystaliśmy ze starej dobrej analogowej mapy, nabytej jeszcze we Wrocławiu przez zapobiegliwego Krzyśka.

Udało się nam znaleźć Studentenwerk i miejsce do zaparkowania naszego wehikułu (czyt. przeładowanego samochodu z przyczepką) i ruszyliśmy nabywać prawa do zamieszkania w akademiku. Po paru nieporozumieniach, niedomówieniach itepe, pomyślnie zrealizowaliśmy wpłatę 210 Ojro (sic!) na rzecz kaucji i z Frau, która całkiem nieźle radziła sobie z angielskim uzgodniliśmy resztę szczegółów. Aha- ciekawe wynalazki tu mają: budynek Studentenwerku jest jednokierunkowy; po wpłaceniu kaucji w kasie na drugim piętrze musieliśmy wyjść na zewnątrz, oblecieć cały budynek i ponownie wejść głównym wejściem. Kiedy stojąc po raz kolejny w kolejce, beztrosko używaliśmy polskich słów (powszechnie uważanych za nieparlamentarne), nagle odwróciły się w naszą stronę dwie dziewczyny i jedna coś zagaiła. Nie rozpoznając języka w jakim to zrobiła, zrobiliśmy "oczy", a ta druga na to (cytat niedosłowny) "My są ze Słowacji, Ty nie rozumiesz nas?". Tak oto poznają się bracia Słowianie i siostry Słowianki;) Dziewczyny to Kasia /Katja/ i Kamila /Kamyla/ i będzie jeszcze o nich trochę poźniej.

Na szczęście nasz akademik znajduje się blisko Studentenwerku, więc chwilkę później staliśmy w kolejce do tzw. Hałsmajstera. Oczywiście koleś ni w ząb po angielsku. Obczaił nasze papiery i gada coś w stylu: "O, sie sind nicht von Ausland, sie kommen aus Polen!". I dalej coś sie pyta, czy jesteśmy po ślubie, a czy rodzice wiedzą, ze mieszkamy razem; że Karolowi to tam za dobrze będzie, bo tam mieszkają już dwie inne dziewczyny... Wcisnął nam całe naręcze jakiś papierków mrucząc "Lesen, lesen, lesen". Cała kolejka rżała ze śmiechu, a ja rozumiejąc piąte przez dziesiąte, czym prędzej zarządziłam odwrót;)

Zdjęcia naszego nowego lokum na http://picasaweb.google.com/marybka/AkademikWDreNie